Serwis www.niedziela.be używa plików Cookies. Korzystając z serwisu bez zmiany ustawień przeglądarki wyrażasz zgodę na ich użycie. Aby poznać rodzaje plików cookie, cel ich użycia oraz sposób ich wyłączenia przeczytaj Politykę prywatności

Headlines:
WHO: „Pandemia spowodowała wzrost liczby dzieci z nadwagą”
Strajki kosztowały Brussels Airlines aż 14 milionów euro!
Kino plenerowe powróci do Brukseli w czerwcu!
Belgia: Co roku ponad 2000 kierowców karanych za jazdę środkowym pasem ruchu
Niemcy: Berlin planuje uhonorować imigrantów
Belgia: Wzrost cen energii spowodował wzrost inflacji do 3,37%!
Polska: Rowerzyści kontra piesi. A mandaty się sypią. Idą już w dziesiątki tysięcy
Belgia, biznes: Dobra wiadomość. Chodzi o belgijski przemysł
Belgia: Socjaliści walczą o płacę minimalną w wysokości 2500 euro
Narodowe Święto 3 Maja. Tak obchodzono je przed laty [ZDJĘCIA]
Redakcja

Redakcja

Motoryzacja: Wyprzedaże u dealerów mają pobudzić sprzedaż aut przed końcem grudnia. Mimo to w całym roku spadki przekroczą 20 proc.

Sprzedaż samochodów osobowych i dostawczych przez pierwsze 10 miesięcy 2020 roku spadła o 26 proc. Po 20 dniach listopada widać większe zainteresowanie klientów – w osobówkach wzrost sięgnął 7 proc., w autach dostawczych – 26,5 proc. r/r. To może być efekt rozpoczętych wyprzedaży roczników 2020. Pod tym względem pandemiczny rok nie będzie znacząco różnił się od poprzednich. Tym bardziej że od 2021 roku wchodzi w życie nowa norma Euro 6d związana z emisją spalin. Przedstawiciele branży podkreślają, że każdy impuls popytowy byłby na wagę złota, np. programy dopłat połączone ze złomowaniem.

– Spadek sprzedaży notujemy od samego początku pandemii, czyli od kwietnia. Po 11 miesiącach 2020 roku, w połowie listopada, spadek wynosi około 25 proc. Jeżeli nie wydarzą się żadne niespodziewane sytuacje do końca roku, nie będziemy mieli kolejnego pełnego lockdownu, to pewnie zamkniemy rok w przedziale 23–27 proc. spadku sprzedaży – mówi agencji Newseria Biznes Marek Konieczny, prezes Związku Dealerów Samochodów. – Sprzedaż nowych samochodów jest pewnego rodzaju wyznacznikiem kondycji gospodarki. Kiedy ludzie tracą pracę, kiedy są obniżane pensje, to natychmiast jest to widoczne w branży motoryzacyjnej.

Z danych Polskiego Związku Przemysłu Motoryzacyjnego wynika, że od początku roku do końca października przybyło dokładnie 380 965 samochodów osobowych i dostawczych do 3,5 t. To o 26 proc. mniej w porównaniu do 10 miesięcy 2019 roku. Podobne wyniki notuje branża motoryzacyjna w UE – spadki wyniosły tam 26,8 proc.

– Ruch w salonach jest umiarkowany, ale to wynika nie tylko z elementów ekonomicznych, ale także z sytuacji sanitarnej. Ludzie dużo mniej odwiedzają salony, chcą pewne rzeczy załatwić przez internet. Branża odpowiada na to nowymi aplikacjami, nowymi konceptami sprzedaży. Natomiast wydaje się, że jeżeli uda się w przyszłym roku tę pandemię opanować, a optymizm wróci do polskiej gospodarki, a także do polskiego społeczeństwa, to dość szybko te straty zostaną zniwelowane – ocenia Marek Konieczny.

Ostatni miesiąc przyniósł lekkie odbicie. W ciągu pierwszych 20 dni listopada sprzedaż samochodów osobowych wzrosła o 7 proc. w porównaniu z tym samym okresem ubiegłego roku. W segmencie aut dostawczych wzrost przekroczył 26 proc., a w ciężarowych sięgnął 50 proc. W kolejnych tygodniach ruch u dealerów także powinien być nieco większy ze względu na duże wyprzedaże aut z tego rocznika.

 Koniec 2020 roku będzie pewnie podobny do lat poprzednich, bo będziemy mieli liczne wyprzedaże w każdej marce – mówi prezes Związku Dealerów Samochodów. – Liczę na to, że polscy klienci, zwłaszcza że rok przyszły może być zdecydowanie lepszy niż ten, że za chwilę pojawi się szczepionka, będą myśleli już w tej perspektywie i okazje, które pojawią się w grudniowych wyprzedażach, będą dla nich bardzo zachęcające.

Dla branży motoryzacyjnej wyprzedaż tego rocznika jest o tyle istotna, że od stycznia 2021 roku wchodzi w życie nowa norma w zakresie emisji spalin. Zobowiązuje ona producentów samochodów do zastosowania technologii, która umożliwi utrzymanie emisji CO2 na poziomie nie wyższym niż 95 g/km. Obecnie obowiązuje tymczasowa norma Euro 6d-Temp, która miała przygotować producentów samochodów do nowych rygorów. Niższa sprzedaż spowodowała, że – jak prognozuje Europejskie Stowarzyszenie Producentów Samochodów (ACEA) – do końca roku na placach może zalegać nawet 600 tys. pojazdów.

– Z tego powodu dzisiaj cała branża musi starać się sprzedać jak najwięcej samochodów, które spełniają jeszcze starą normę. To z pewnością przyczyni się do tego, że promocje będą nieco lepsze i bardziej atrakcyjne dla klientów – wskazuje Marek Konieczny.

Jak podkreśla, przez sytuację w tegorocznej sprzedaży każdy impuls pobudzający popyt byłby dla branży na wagę złota. Na różnego typu programy dopłat w trakcie pierwszego lockdownu zdecydowały się największe europejskie rynki, m.in. Niemcy, Francja, Włochy czy Hiszpania. Kupujący mogą liczyć na dopłaty do zakupu elektryków, ale także za złomowanie starych pojazdów, co ma również aspekt ekologiczny.

– Państwo na tym nie traci, ponieważ z punktu widzenia modelu podatkowego podatek VAT na tak drogich przedmiotach jak samochody zawsze niweluje te dopłaty. Dla każdego rządu w Europie taki program dopłat oznacza raczej nieco mniejsze wpływy VAT niż wyższe wydatki, nie da się na tym stracić. Apelujemy do polskiego rządu, że taki program jest korzystny nie tylko dla branży, klientów i społeczeństwa, ale także dla budżetu – mówi prezes Związku Dealerów Samochodów. – Branża motoryzacyjna niezależnie od tego, czy to dealerzy, czy importerzy, czy producenci  przyjęłaby taki program z otwartymi rękami. Ale jestem realistą i nie liczyłbym na to, więc chyba musimy sobie poradzić sami.

 


05.12.2020 Niedziela.BE // fot. Prostock-studio / Shutterstock.com

(new seria/kmb)

 

Belgia: Amerykańskie media wyśmiewają Belgów. „Tylko jeden ze świątecznych gości może skorzystać z toalety”.

Świątecznych gości można zapraszać tylko do ogrodu, ogród ten musi być dostępny bez przechodzenia przez dom i tylko jeden z gości może skorzystać z toalety – tłumaczyła niedawno minister spraw wewnętrznych Annelies Verlinden.

Pani minister wyjaśniała szczegóły tzw. „zasady czterech”. Obowiązuje ona w Belgii już od pewnego czasu i obowiązywać będzie również w okresie bożonarodzeniowym. Wprowadzono ją oczywiście w związku z pandemią koronawirusa.

„Zasada czterech” oznacza, że spotkać się mogą maksymalnie cztery osoby, a do spotkania musi dojść na świeżym powietrzu. Chodzi tutaj o osoby spoza danego gospodarstwa domowego i powyżej 12. roku życia; dzieci zasada ta nie obowiązuje. Spotkania w większych grupach czy przyjmowanie gości w domu jest zakazane.

Co to oznacza w kontekście bożonarodzeniowych odwiedzin? Między innymi to, że gości zapraszać mogą do siebie jedynie osoby, dysponujące ogrodem. I to tam spotkanie ma się odbywać. Pod koniec grudnia pogoda w Belgii co prawda nie sprzyja dłuższym spotkaniom na świeżym powietrzu, ale to nie koniec komplikacji z „zasadą czterech”…

Ogród musi być mianowicie dostępny od ulicy. Nie może być tak, że goście chcący wejść do ogrodu muszą wejść najpierw do domu. Poza tym ogród musi być na tyle wielki, by można było w nim zachować zasady dystansu społecznego – podkreśliła pani minister.

Sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana, bo tylko jeden z gości może być tzw. „knuffelcontact”, czyli „kontaktem przytulnym”, osobą do przytulania. „Knuffelcontact” to osoba, która jest zwolniona z zasady zachowania dystansu społecznego wobec gospodarzy.

I to właśnie tylko gość ze statusem „knuffelcontact” może w trakcie spotkania w ogrodzie wejść do domu, np. by skorzystać z toalety. Jeśli inny gość również zapragnie skorzystać z toalety, to nie pozostanie mu nic innego jak… wrócić do własnego domu – powiedział rzecznik prasowy minister Verlinden.

Skomplikowane – a w opinii części komentatorów także absurdalne – belgijskie zasady dotyczące spotkań zyskały międzynarodową sławę. Napisał o nich m.in. „The Washington Post”, jeden z najbardziej wpływowych amerykańskich dzienników. „Belgowie mogą zapraszać gości na kolację bożonarodzeniową, ale tylko jeden z nich może skorzystać z toalety” – zatytułowano tekst w „The Washington Post”.
Belgijskimi obostrzeniami zainteresował się też Trevor Noah, prowadzący popularny amerykański program telewizyjny „The Daily Show”. - Bezpieczeństwo i ostrożność są fantastyczne, ale jest pewien kraj, który posunął się na tym polu może trochę za daleko… - mówi o Belgii Noah.

– Wiecie co jest najgorsze w tym, kiedy nie można na imprezie skorzystać z toalety? To, że nie ma się pretekstu, żeby wyplątać się z rozmowy. Teraz trzeba będzie być szczerym. „Nie, przepraszam, naprawdę muszę iść. Nie, nie żeby skorzystać z toalety. Po prostu nie chce mi się gadać o waszych dzieciach” – śmieje się prowadzący „The Daily Show”.



Trevor Noah o belgijskich obostrzeniach (od 0:37 min)


04.12.2020 Niedziela.BE // fot. Shutterstock, Inc.

(łk)

Na wejście do branży IT decyduje się coraz więcej młodych. Większość programistów to samoucy, a co trzeci zaczynał od studiów kierunkowych

Ponad 60 proc. polskich programistów deklaruje, że samodzielnie stawiało pierwsze kroki w zawodzie. Tylko 35 proc. zgłębianie IT zaczynało na studiach, a 4 proc. – od kursów programowania – wynika z Antybadania firmy Just Join IT. Wbrew stereotypom programiści to nie zamknięci w domach introwertycy mieszkający z rodzicami, ale ludzie, którzy mają lub planują założyć rodzinę, lubią integrację z zespołem i sport. Co drugi pracownik podkreśla, że bardzo ceni sobie work–life balance.

Okazuje się, że stereotypowy programista nie istnieje, a kilka łatek, które im przylepiliśmy, nie mają nic wspólnego z rzeczywistością – podkreśla inicjator badania Piotr Nowosielski, prezes Just Join IT, portalu gromadzącego oferty pracy z branży IT. – 85 proc. polskich programistów lubi spędzać czas wśród innych, integrować się z zespołem, jeździć na wyjazdy integracyjne. Nie są więc oni introwertykami, jak wskazują stereotypy.

Kolejny mit to pogląd, że programista mieszka z rodzicami. Według Antybadania tylko 16 proc. pracowników IT nie wyprowadziło się jeszcze z rodzinnego domu. Nie są też zadeklarowanymi samotnikami. Blisko połowa chce mieć dzieci, a co czwarty przyznaje, że gdyby nie praca, już skupiłby się na rodzinie. Zdecydowana większość deklaruje, że ma lub chce mieć w przyszłości zwierzaka.

– Wbrew pozorom polski programista to człowiek, który lubi sport. Uprawia go 80 proc. z nich [43 proc. regularnie, czyli co najmniej dwa razy w tygodniu, a 42 proc. sporadycznie – red.] wyjaśnia Piotr Nowosielski. – Cenią sobie także work–life balance, na co również bardzo często wskazywali w naszym Antybadaniu.

Programiści nie kodują całą dobę. Ponad połowa pracuje po sześć–osiem godzin dziennie. Wolny czas – jak przedstawiciele innych branż – spędzają najchętniej na oglądaniu filmów i seriali (67 proc. wskazań), głównie na Netfliksie oraz HBO Go.

Antybadanie wskazuje także, że kariera w IT często nie zaczyna się od specjalistycznego wykształcenia, a wejście do branży staje się coraz prostsze. Tylko 35 proc. badanych w zawodzie startowało od kierunkowych studiów, a częściej uczyli się samodzielnie (prawie 61 proc.). To oznacza, że wielu pracowników IT zaczęła programować, zanim wybrała studia informatyczne. Według deklaracji respondentów wykształcenie wyższe powiązane z zawodem ma prawie 55 proc. z nich.

Co najczęściej skłania młode osoby do kariery w IT? Prawie 80 proc. przyznało, że było to zainteresowanie technologiami. Dla blisko połowy motywacją były perspektywy rozwoju zawodowego, a także zarobki.

W zarobkach sytuacja jest dosyć mocno zróżnicowana. Kiedy mówimy o osobie, która wchodzi na rynek bez doświadczenia i chce przede wszystkim otrzymać szansę od pracodawcy, to zarabia około 2,5–3 tys. zł netto na start. Jeżeli jej nauka będzie szła harmonijnie, to po roku–dwóch te zarobki mogą sięgać 5–7 tys. zł, natomiast później mogą dojść do nawet 15–20 tys. zł, a ci najlepsi zarabiają już od dawna ponad 30 tys. zł netto na polskim rynku – mówi prezes Just Join IT.

Co ciekawe, większość programistów przyznaje, że ich praca to nie tylko nudne wklepywanie kodów. Trzy czwarte uważa, że mają ciekawe zajęcie. O tym, że programiści lubią swoją pracę, może świadczyć fakt, że duża grupa badanych w odpowiedzi na to, co robiliby w życiu, gdyby nie musieli zarabiać pieniędzy, przyznała, że dalej by programowała – prawie 42 proc. dla własnej satysfakcji.

Zawód programisty cały czas się zmienia i jest na tyle dynamiczny, że wymaga nie tylko umiejętności ścisłych, ale też miękkich – mówi Piotr Nowosielski. – Pojawiają nam się nowe dziedziny nauki takie jak sztuczna inteligencja, Big Data, Data Science. Obecnie programista musi mieć zdecydowanie więcej kompetencji miękkich, które polegają również na tym, aby komunikować się w zespole, z osobami odpowiedzialnymi za projekt i pracować bardziej kreatywnie nad tymi rozwiązaniami, które dopiero będą kształtować naszą przyszłość.

 


04.12.2020 Niedziela.BE // fot. Shutterstock, Inc.

(new seria/kmb)

 

Badaczka: Nieśmiertelność przestaje być rozważana w kategoriach eksperymentu myślowego

Istnieją już start-upy i instytuty, które chcą zapewnić ludziom "nieśmiertelność". Jedne zbierają o nas dane i pracują nad stworzeniem awatarów, które mogłyby "żyć" po naszej śmierci. Inne zajmują się możliwością transferu umysłu - przeniesienia naszej świadomości do sieci - mówi w rozmowie z PAP medioznawczyni z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza (UAM).

Jak wylicza Katarzyna Nowaczyk-Basińska z Instytutu Teatru i Sztuki Mediów na Wydziale Antropologii i Kulturoznawstwa UAM w Poznaniu, około 200 podmiotów rynkowych - od start-upów aż po jednostki badawcze - zajmuje się na świecie tematyką ludzkiej nieśmiertelności. Według niej oznacza to, że kwestia wiecznego życia wykracza poza ramy religii, filozofii i sztuki, czyli strefy symboliczne i kulturowe.

"Nieśmiertelność uzyskała w ostatnich dwóch dekadach bezprecedensową w historii formę produktowo-usługową. Niesie to za sobą wiele problemów, w tym natury etycznej, których nie można lekceważyć" - powiedziała w rozmowie z PAP medioznawczyni Katarzyna Nowaczyk-Basińska. Na swoje badania dotyczące nowych form nieśmiertelności otrzymała dofinasowanie z Narodowego Centrum Nauki (NCN).

Badaczka przypomina, że o nieśmiertelności ludzie marzą od tysiącleci. Wieczne życie chciał uzyskać na przykład bohater mezopotamskiego eposu sprzed 4 tys. lat - Gilgamesz. Sam epos to najstarszy pisemny dowód opisujący takie pragnienie - zaznacza.

Według niej, wiara w postęp nauki i rozwój technologii, ożywiły pragnienie uzyskania „praktycznej nieśmiertelności” Co to oznacza? "Nie chodzi o to, żeby przetrwała o nas pamięć lub rodzaj dziedzictwa, ale o +oszukanie+ śmierci" - opowiada Nowaczyk-Basińska. Wskazuje na rozliczne terapie medyczne czy chociażby przeszczepy organów, które przyczyniają się do przedłużenia życia. W latach 60. XX wieku w związku z pojawieniem się m.in. respiratorów zmienione zostało nawet kryterium dotyczące uznania osoby za zmarłą. W XXI wiek - zdaniem badaczki kontynuujemy - ten trend, rozwijając kolejne formy inżynieryjne nieśmiertelności.

Dziesiątki firm pracuje m.in. nad stworzeniem naszych kopii (wizji nas), awatarów, które mogłyby "żyć" po naszej śmierci. Aby one powstały - firmy gromadzą dane, a potem przy pomocy algorytmów i sztucznej inteligencji tworzą wyobrażenie o osobie, która zmarła.

Jak wyjaśnia Nowaczyk-Basińska, dzięki takiej technologii możliwa staje się rozmowa z bliską osobą, a nawet kontakt z nią w rzeczywistości wirtualnej (np. dzięki goglom 3D). Zastrzega, że są to ciągle projekty w fazie eksperymentalnej, ale jest ich coraz więcej i działają coraz lepiej. Aby było to osiągalne, niezbędne jest przekazanie mnóstwa danych na temat osoby, która ma być "skopiowana". Jednak to - zdaniem badaczki - rodzi mnóstwo problemów natury prawnej i etycznej.

Można odnieść wrażenie, że według niektórych firm śmierć jest jedynie problemem technicznym, który da się rozwiązać. Uważają, że jest to co prawda trudne - ale osiągalne, jeśli się nad tym zadaniem skupimy - zaobserwowała medioznawczyni.

Nowaczyk-Basińska zaznacza, że tego typu projekty oraz szeroko pojęty „rynek nieśmiertelności” ukierunkowane są zasadniczo na żywych. Osoba zmarła zmarłą pozostaje. Natomiast jej kopią może się nacieszyć jedynie bliska osoba. Właśnie to - chęć podtrzymania więzi z osobą, która odeszła - jest głównym powodem powstawania tego typu przedsięwzięć.

Ekspertka zauważa, że przez całe stulecia kluczowy był los pośmiertny zmarłego. Teraz się to zmieniło.

"Dziś staramy się zapewnić komfort żyjącym. Jest to pokłosiem indywidualistycznej kultury zachodnioeuropejskiej, w której żyjemy" - zaznacza naukowczyni. I dodaje, że taka "inżynieryjna" nieśmiertelność dotyczy jednak głównie społeczeństw zaawansowanych technologiczne. Nie jest zjawisko uniwersalne.

Badaczka przypomina, że gdy tego typu przedsięwzięcia zaczęły się pojawiać, towarzyszyła im spora fala krytyki. Zwracano uwagę na to, że ma dehumanizujący charakter. Wskazywano też na aspekty zdrowotne: utrzymywanie więzi ze zmarłymi w nieskończoność może - zdaniem niektórych ekspertów - doprowadzić nas do trudnych do przewidzenia patologii i zaburzeń.

Twórca psychoanalizy Zygmunt Freud zwracał uwagę, że ludzie muszą przepracować żałobę. Polega to na pożegnaniu i rozłączeniu z kochanym obiektem.

"Ale najnowsze badania wskazują, że żałoba jest podróżą. Jest to bardzo indywidualne doświadczenie, które nie musi się wiązać z koniecznością zamknięcia tej relacji. Jeśli nam służy, to warto ją podtrzymywać" - opowiada Nowaczyk-Basińska. Zresztą - jak dodaje - chęć kontynuowana więzi ze zmarłymi jest częścią ludzkiej egzystencji.

Ale czy codzienne rozmowy z awatarem zmarłego dziadka czy babci byłyby korzystne dla zdrowia? "Trudno o jednoznaczną opinię, bo na razie nie ma badań związanych z używaniem takich technologii. Dlatego jestem ostrożna z entuzjazmem, jeśli chodzi o ich zastosowanie" - podkreśla.

A co, jeśli chodzi o transfer umysłu - przeniesienie naszej świadomości do sieci? Hipotetycznie polegałoby to na transferze do komputera, dzięki odtwarzaniu go w symulacji komputerowej, możliwie wszystkich połączeń neuronalnych znajdujących się w mózgu.

"Nad tego typu rozwiązaniem trwają prace, ale to ciągle bardzo hipotetyczne projekty, pozostające we wstępnej fazie badań. Wielu ekspertów sądzi, że jest to po prostu niemożliwe" - podkreśla.

Jako "dinozaura" technologii nieśmiertelności określa Nowaczyk-Basińska krionikę, czyli technikę ochładzania ciał ludzi, których współczesna medycyna nie jest w stanie utrzymać przy życiu. Intencją jest przywrócenie tych osób do życia, gdy medycyna odpowiednio się rozwinie i zaradzi problemowi osoby "zamrożonej".

"Firm zajmujących się tego typu praktyką jest na świecie kilkanaście. Z procedurą jest jednak pewien problem - może być ona wdrożona dopiero w momencie stwierdzenia przez lekarza śmierci; w innym przypadku byłoby to nielegalne i nieetyczne. Śmiałkowie, którzy poddają się zabiegowi formalnie oddają swoje ciała do eksperymentów medycznych" - podkreśla badaczka. Jak mówi, możliwa jest też procedura neuroprezerwacji polegająca na "zamrożeniu" jedynie swoje głowy, w myśl zasady, że mózg jest przecież kluczowym organem i siedzibą naszej świadomości.

Czy krionika jest skuteczna? Tego jeszcze nie wiadomo. Tylko nieliczni śmiałkowie poddali się zabiegowi, który jest bardzo kosztowny - to kwoty rzędu kilkuset tysięcy dolarów. Badaczka przyznaje, że przedsięwzięcia tego typu owiane są mgłą tajemnicy ze względu na bardzo kontrowersyjny charakter.

 


05.12.2020 Niedziela.BE // źródło: www.naukawpolsce.pap.pl // autor: Szymon Zdziebłowski // fot. Shutterstock, Inc.

(kmb)

 

 

 

Subscribe to this RSS feed