Serwis www.niedziela.be używa plików Cookies. Korzystając z serwisu bez zmiany ustawień przeglądarki wyrażasz zgodę na ich użycie. Aby poznać rodzaje plików cookie, cel ich użycia oraz sposób ich wyłączenia przeczytaj Politykę prywatności

Headlines:
Belgia powołuje komisję do walki z przeludnieniem więzień
Belgia i napad stulecia: Netflix odkryje kulisy kradzieży diamentów
Belgia: Zgwałcił 70-latkę. Trafi do więzienia?
Belgijska poczta zawiesza dostawę paczek do USA!
Belgijski pedofil deportowany z USA po 12 latach
Belgia: W Polsce podrożały o 18%, w Belgii o 7,5%. Często je jemy
Belgia: Długi tydzień pracy w Belgii częściej niż w Polsce…
Dwa belgijskie uniwersytety w pierwszej setce najlepszych na świecie
Słowo dnia: Spanjaard
PRACA W BELGII: Szukasz pracy? Znajdziesz na www.NIEDZIELA.BE (piątek, 22 sierpnia 2025, www.PRACA.BE)
Redakcja

Redakcja

Website URL:

Wirusolog: wariant delta jest bardziej zakaźny, ale nie bardziej agresywny

Delta jest bardziej zakaźna, ale nie bardziej agresywna – powiedziała PAP prof. Agnieszka Szuster-Ciesielska z Katedry Wirusologii i Immunologii UMCS w Lublinie. Jej zdaniem czwarta fala koronawirusa w Polsce najbardziej uderzy w region wschodni i południowo-wschodni, gdzie jest najmniej zaszczepionych.

"Wariant delta jest bardziej zakaźny, ponieważ ma wyższy współczynnik reprodukcji – jedna zakażona osoba może zainfekować osiem kolejnych. A one następne osiem. Szacuje się, że delta rozprzestrzenia się około 60 proc. szybciej niż wariant brytyjski" – powiedziała w rozmowie z PAP prof. Ciesielska.

W związku z tym na świecie obserwuje się ponaddwukrotny wzrost hospitalizacji z powodu zakażenia koronawirusem SARS-CoV-2. Jak tłumaczy wirusolog, przyczyną nie jest większa agresywność tego wariantu, ale to, że zakaża on więcej osób w krótkim czasie. "Delta jest bardziej zakaźna, ale nie bardziej agresywna" – zaznaczyła.

Wirusolog podkreśliła, że nie tylko bezpośredni kontakt z chorym powoduje, że może dojść do zakażenia. "Wystarczy przejść obok zakażonej osoby lub tylko wejść do pomieszczenia, w którym wcześniej ona przebywała. Takie przypadki były już w Australii. To świadczy, jak niebezpieczny jest to wirus" – dodała.

Wskazała, że dla przebiegu choroby czy procesu leczenia nie ma większego znaczenia, jakim wariantem koronawirusa jesteśmy zakażeni, bo nie ma między nimi bardzo istotnych różnic w wywoływaniu objawów choroby.

"Może to jednak nieść konsekwencje dla skuteczności odpowiedzi przeciwwirusowej. Mam na myśli, czy odporność konkretnej osoby wystarczy na odparcie ataku nowego wariantu koronawirusa, wliczając w to ozdrowieńców, którzy mieli kontakt z wcześniejszymi wariantami. Podobnie jest w przypadku szczepionek, dlatego producenci planują również modyfikację swoich produktów" – powiedziała PAP prof. Szuster-Ciesielska.

Szczepionki wektorowe, tj. AstraZeneca i Johnson & Johnson, zapewniają około 60-procentową ochronę przed zakażeniem wariantem delta, a szczepionki genetyczne, tj. Pfizer i Moderna – ok. 80 proc. Wszystkie one chronią przed ciężkim przebiegiem COVID-19 w granicach 90 proc.

"Te wyniki dotyczą osób w pełni zaszczepionych. Należy zwrócić uwagę, że po przyjęciu tylko pierwszej dawki skuteczność ochrony waha się między 10-30 proc. – dodała wirusolog.

Jej zdaniem wkrótce w naszym kraju zaczniemy obserwować wzrost zakażeń w związku z rozprzestrzenianiem się wariantu delta w Europie.

"Uważam, że czwarta fala może rozpocząć się w Polsce w drugiej połowie sierpnia. Na razie tego jeszcze nie odczuwamy, ale to jest sytuacja przejściowa, lada dzień się ona zmieni. Nie może być inaczej, skoro w otaczających nas państwach sytuacja zaczyna być już powoli alarmująca, np. w Niemczech czy Czechach, gdzie notuje się 20-procentowy wzrost zakażeń w porównaniu tydzień do tygodnia" – podkreśliła prof. Szuster-Ciesielska.

Według wirusolog delta uderzy najbardziej w region wschodni i południowo-wschodni, ponieważ tam jest najmniej zaszczepionych. Dlatego jej zdaniem prawdopodobne jest, że nastąpi regionalizacja obostrzeń, a nie ogólnopolski lockdown.

"Przypuszczam, że wprowadzone zostaną znane już rozwiązania, czyli np. zasłanianie ust i nosa na zewnątrz, ograniczenia w sklepach, godziny dla seniorów, limity osób w hotelach, restauracjach. Jednak kiedy i gdzie to nastąpi, zależy już od sytuacji epidemicznej" – zwróciła uwagę ekspertka.

Dodała, że trudno powiedzieć w tym momencie, czy od września uczniowie będą mogli wrócić do szkół albo czy nauka będzie prowadzona hybrydowo lub zdalnie. Kluczowa jej zdaniem byłaby tu kwestia szczepień dzieci powyżej 12 lat, ponieważ one także przenoszą koronawirusa.

"Ponadto trwają badania nad skutecznością i bezpieczeństwem szczepionki Pfizera dla młodszych grup wiekowych, ich zakończenie przewidywane jest na wrzesień tego roku" – dodała profesor.

Zaznaczyła, że w Polsce jest duży odsetek dorosłych, którzy nie zamierzają się zaszczepić, a tylko to pozwoliłoby poczuć się bezpiecznie najmłodszym.

"Można powiedzieć bardziej dosadnie, że dzieci w pewnym sensie zapłacą cenę za to, że dorośli nie chcą się szczepić, bo po prostu będą chorować" – dodała wirusolog.

Jej zdaniem należałoby wprowadzić w Polsce, podobnie jak we Francji czy w Australii, istotniejsze przywileje dla zaszczepionych, np. wstęp do kina czy restauracji tylko dla nich.

"Uważam, że to nie jest segregacja społeczeństwa, tak sądzą tylko ci, którzy zaszczepić się nie chcą. Dlaczego osoby zaszczepione mają czuć dyskomfort czy zagrożenie w związku z przebywaniem w jednym pomieszczeniu z osobami niezaszczepionymi?" – powiedziała prof. Szuster-Ciesielska.

W rozmowie z PAP zaznaczyła, że oprócz delty na świecie potwierdzono kolejny wariant koronawirusa – lambda, który wywodzi się z Ameryki Południowej, początkowo nazywany był wariantem andyjskim. Jego obecność potwierdzono w 30 krajach. WHO zakwalifikowało go jako tzw. wariant wart zainteresowania.

"Ze wstępnych badań wynika, że rozprzestrzenia się jeszcze szybciej niż delta. Na razie nie wiemy, czy jest bardziej agresywny. Niewykluczone jednak, że wkrótce zostanie zakwalifikowany do tzw. wariantu szczególnej uwagi, podobnie jak delta. Według oficjalnych danych lambdy nie ma jeszcze w Polsce" – dodała profesor.

24.07.2021 Niedziela.BE // źródło: Nauka w Polsce www.naukawpolsce.pap.pl // autor: Gabriela Bogaczyk // foto: Coronavirus covid-19 Delta variant. B.1.617.2 mutation virus cell 3D medical illustration background. Indian strain of corona virus 2019-ncov sars. Mutated coronavirus SARS-CoV-2 flu disease pandemic // fot. Shutterstock, Inc.

(kl)


Badanie: rodzice zbyt wcześnie wprowadzają do diety dzieci soki owocowe, napoje roślinne i mleko krowie

Rodzice zbyt wcześnie wprowadzają do diety swoich dzieci soki owocowe, napoje roślinne i mleko krowie – alarmują eksperci. Aż 61 proc. rodziców niesłusznie podaje dzieciom te same posiłki, które je reszta rodziny – wykazały najnowsze badania.

Z sondażu przeprowadzonego w maju 2021 r. wśród 1940 rodziców dzieci w wieku od 4. do 12. miesięcy wynika, że trzech na czterech rodziców jako bardzo dobrą ocenia swoją wiedzę dotyczącą żywienia dziecka w pierwszym roku życia. Te same badania specjalistów żywienia z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego i Fundacji Nutricia ujawniły jednak, że wciąż popełniane są te same błędy żywieniowe.

Badanie wykonano w ramach ogólnopolskiego programu edukacyjnego „1000 pierwszych dni dla zdrowia”. Wykazało ono, że zdecydowana większość opiekunów (82 proc.) uważa, że ich dziecko odżywia się prawidłowo i w odpowiednim czasie nabiera kolejnych umiejętności związanych z akceptacją nowych smaków i dań. Nie jest to jednak prawda.

„Wielu opiekunów pomimo wysokiej oceny swojej wiedzy na temat prawidłowego żywienia niemowląt, nadal popełnia błędy. Rodzice zbyt wcześnie wprowadzają do diety swoich dzieci soki owocowe, napoje roślinne i mleko krowie. Zwłaszcza te ostatnie nie powinny być traktowane jako zamienniki mleka kobiecego czy mleka modyfikowanego” – stwierdza w informacji przekazanej PAP dr hab. n. med. Andrea Horvath z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego.

Sondaż wykazał, że 23 proc. badanych rodziców wprowadziło do diety niemowlęcia mleko krowie. Tymczasem organizatorzy programu edukacyjnego „1000 pierwszych dni dla zdrowia” przekonują, że mleko matki lub mleko modyfikowane stanowi podstawę żywienia dziecka w pierwszym roku życia. Mleko krowie ma nadmiar białka i sodu, a ponadto zwiększa ryzyko niedokrwistości u niemowląt, dlatego rekomenduje się, aby wprowadzić je do diety w formie napoju dopiero po 12. miesiącu życia i to też w kontrolowanych ilościach.

Przed pierwszymi urodzinami można podawać niewielkie ilości mleka krowiego do przygotowania posiłków, np. naleśników, placków czy zabielania zup. Mleko i produkty mleczne to dobre źródło białka i wapnia, dlatego w trakcie rozszerzania diety rekomenduje się wprowadzenie produktów mlecznych, takich jak łagodne sery podpuszczkowe, sery twarogowe czy fermentowane produkty, na przykład kefiry i jogurty naturalne.

Niewłaściwe jest też podawanie napojów roślinnych, które jak wykazały badania otrzymuje 18 proc. niemowląt. Zdaniem specjalistów nie są one odpowiednie dla niemowląt. Jednak 19 proc. badanych rodziców uważa, że mleko roślinne, np. kokosowe lub migdałowe, stanowi cenną alternatywę dla preparatów mlekozastępczych. Tymczasem napoje te mają skład niedostosowany do potrzeb żywieniowych małego dziecka. Nie mogą być zatem traktowane jako zamienniki mleka matki czy mleka modyfikowanego. Często zawierają dodatek cukru i substancje smakowe, mogą być nawet źródłem niebezpiecznych dla małego dziecka zanieczyszczeń.

„Podstawą żywienia niemowlęcia jest mleko mamy lub mleko modyfikowane, a do picia rekomendowana jest woda. Mleko krowie zawiera niskie stężenia żelaza, a także zbyt dużo białka i niektórych składników mineralnych (np. sodu), które w nadmiernej ilości mogą wpłynąć negatywnie na zdrowie dziecka” – zaznacza Karolina Łukaszewicz, dietetyk i ekspertka programu „1000 pierwszych dni dla zdrowia”.

Jej zdaniem warto pamiętać, że w pierwszym roku życia dziecka mleka mamy czy mleka modyfikowanego nie powinno zamieniać się na mleko krowie, owcze, kozie czy napoje roślinne. Ostrzega, że wprowadzenie ich zwiększa ryzyko anemii, bo ich skład nie jest dopasowany do potrzeb rosnącego organizmu dziecka.

Według najnowszych zaleceń wprowadzanie nowych pokarmów do diety dziecka powinno rozpocząć się od warzyw, zwłaszcza tych zielonych (np. brokułów), a następnie można wprowadzać owoce. Nie doceniamy owoców w diecie niemowląt. 19 proc. ankietowanych rodziców nie uważa owoców za cenne źródło witamin, które powinno znajdować się w codziennym menu niemowlęcia.

Warzywa wraz z owocami to jedne z kluczowych składników diety w pierwszych latach życia dziecka i powinny stanowić codzienny element menu. Dostarczają organizmowi wielu witamin, antyoksydantów oraz mikro- i makroelementów (potas, magnez, cynk), a także węglowodanów i błonnika, co czyni je zdrową, smaczną i kolorową przekąską. Warzywa i owoce można podawać w formie musów, przecierów czy małych kawałków. Różnorodność świeżych produktów w diecie jest bardzo ważna – podkreślają organizatorzy programu „1000 pierwszych dni dla zdrowia”.

Błędem natomiast jest podawanie dzieciom w pierwszym roku jego życia soków owocowych, a tak postępuje prawie co czwarty rodzic. Soki te wcale nie są źródłem drogocennych właściwości, nie zastępują surowych owoców. Aż 23 proc. badanych twierdzi, że powinny być one w menu, a 24 proc. ankietowanych przyznaje się do ich regularnego podawania.

Według najnowszych rekomendacji soki owocowe, nawet te świeżo wyciskane, nie mają wartości dodanej. Ich częste picie może natomiast zaburzać łaknienie malucha. Dlatego niemowlęta powinny dostawać owoce w różnej postaci, ale nie w formie soku, który pozbawiony jest cennego błonnika. Od pierwszych miesięcy życia należy uczyć dziecko picia wody i unikać słodkich napojów, które nie dają dziecku korzyści zdrowotnych.

Częstym błędem jest podawanie dzieciom tych samych posiłków, które zjadają dorośli i starsze dzieci. A tak postępuje aż 61 proc. ankietowanych rodziców. Dzieci w okresie 1000 pierwszych dni budują swoje przyszłe preferencje żywieniowe, więc proponowane do jedzenia produkty, powinny być zdrowe, wysokiej jakości i dopasowane do potrzeb rosnącego organizmu. Podawanie produktów z „dorosłego stołu” niesie ze sobą ryzyko zbyt wysokiego udziału w diecie soli, cukru dodanego, tłuszczy trans czy nieprawidłowego przygotowania potraw, niedostosowanych do możliwości wciąż jeszcze rozwijającego się układu pokarmowego niemowlęcia.

„Często słyszymy uspokajające rady naszych babć czy mam, które podkreślają, że niegdyś podawały nam wszystko to, co jedli dorośli i nie miało to żadnych negatywnych konsekwencji. Dziś wiemy jednak, że dziecko i dorosły nie powinni mieć jednakowego menu. Dieta małych dzieci nie powinna zawierać soli czy dodanego cukru. Niemowlęta mają wrażliwy organizm i inne zapotrzebowania na składniki odżywcze i mineralne, więc elementy diety warto dobierać ze szczególną starannością. Ze względu na wyjątkowo delikatny organizm, ważne jest, aby żywność, którą podajemy dzieciom, była wolna od pozostałości pestycydów czy szkodliwych dodatków i spełniała najbardziej rygorystyczne wymagania pod kątem jakości i bezpieczeństwa. Ponieważ często trudno nam to ocenić, warto jest wybierać żywność przeznaczoną dla niemowląt i małych dzieci, której skład i jakość są regulowane prawnie, a stawiane im wymagania są bardziej restrykcyjne niż dla żywności ogólnego spożycia” – przekonuje Karolina Łukaszewicz.

Pierwsze miesiące życia, 1000 pierwszych dni to okres mający fundamentalne znaczenie dla zdrowia dziecka również i w przyszłości. Właściwy sposób odżywiania stanowi profilaktykę wielu chorób dietozależnych, takich jak otyłość, nadciśnienie tętnicze czy cukrzyca typu 2. Dlatego prawidłowe żywienie w czasie, w którym dochodzi do najbardziej intensywnego wzrostu i rozwoju dziecka jest tak kluczowe.

„W początkowym okresie życia dziecka uważnie monitorujemy stan jego zdrowia i obserwujemy kolejne skoki rozwojowe. Z taką samą dbałością powinniśmy kontrolować odpowiednie żywienie dziecka i traktować je jako jeden z kluczowych elementów profilaktyki zdrowotnej, który będzie miał wpływ na całe życie przyszłego dorosłego. Warto szukać wiedzy dotyczącej diety w sprawdzonych, godnych zaufania źródłach, a wszelkie wątpliwości konsultować z pediatrą czy dietetykiem – nawet za pośrednictwem teleporady” – przekonuje dr hab. n. med. Andrea Horvath z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. (PAP)

25.07.2021 Niedziela.BE // źródło: Nauka w Polsce www.naukawpolsce.pap.pl // fot. Shutterstock, Inc.

(sl)

 

Coraz więcej dzieci cierpi na dolegliwości bólowe charakterystyczne dla dorosłych. Pandemia spotęgowała ich problemy z postawą i wagą ciała

Zamknięcie na wiele miesięcy szkół, hal sportowych czy basenów spowodowało znaczący spadek aktywności fizycznej wśród dzieci. Już badanie z września ub.r. wskazało, że zmniejszyła się ona średnio o 33 proc. WHO zaleca, żeby dzieci i młodzież wykonywały codziennie 60 minut aktywności fizycznej o umiarkowanej lub wysokiej intensywności. Brak ruchu zwiększa nie tylko ryzyko otyłości, lecz także wad postawy. – Dużo dzieci zaczyna borykać się z dolegliwościami bólowymi, które najczęściej dotykały osób dorosłych – ocenia Piotr Ostrowski, trener personalny.

– Pandemia spowodowała, że obserwujemy rozwój pokolenia kalek. Przez brak zajęć WF i zamknięcie w domach dzieci stały się mniej aktywne. Ich układ ruchu został zaburzony, ich postawa zaczęła się zmieniać na gorsze. Co za tym idzie, zaczęły dotkliwie odczuwać skutki pandemii w taki sposób, że nie były w stanie prawidłowo utrzymać postawy ciała. Jeżeli dziecko zaczyna spędzać większość czasu przed ekranem monitora, zaczyna odczuwać te same dolegliwości bólowe, które mają jego rodzice – mówi agencji informacyjnej Newseria Biznes Piotr Ostrowski.

Raport „Aktywność fizyczna i żywienie dzieci w czasie pandemii”, zrealizowany we wrześniu 2020 roku w ramach programu „Lekkoatletyka dla każdego!” Polskiego Związku Lekkiej Atletyki i Nestlé Polska, wskazuje, że w trakcie pandemii tygodniowa aktywność fizyczna dzieci spadła o 33 proc. W trakcie ograniczeń najmłodsi realizowali wybraną formę aktywności fizycznej (rower, czas na podwórku, sportowe zajęcia zorganizowane, WF) przynajmniej godzinę dziennie średnio pomiędzy trzema a czterema dnami w tygodniu. W okresie przed pandemią było to prawie pięć dni w tygodniu. Wzrosła z kolei liczba dzieci, które są aktywne tylko przez dwa lub mniej dni w tygodniu – z 9 do 37 proc.

–  Dzieci, które nie mają aktywności fizycznej, nie rozwijają się w sposób prawidłowy. Zaczynają mieć problemy z postawą i utrzymaniem prawidłowej masy ciała. Z kolei nadwaga i otyłość mogą prowadzić do bardzo dużych problemów układu sercowo-naczyniowego, wielu schorzeń układu ruchu. Jeśli dziecko będzie rozwijać się w sposób nieprawidłowy, w przyszłości więcej czasu będzie spędzać w klinikach rehabilitacyjnych niż na spotkaniach ze znajomymi – wskazuje trener personalny.

Jak wynika z danych Światowej Organizacji Zdrowia, na całym świecie ok. 39 mln dzieci poniżej piątego roku życia cierpi na nadwagę lub otyłość. Wśród starszych dzieci i młodzieży (w wieku 5–19 lat) liczebność ta wynosi ponad 340 mln (w tym 124 mln cierpi na otyłość). W tej grupie odsetek osób zmagających się z nadmierną wagą ciała wzrósł z 4 proc. w 1975 roku do 18 proc. w 2016 roku.

– Każda aktywność fizyczna wśród dzieci jest dobra. Ważne jest to, żeby była ona chętnie wykonywana przez dziecko. Czy to będzie jazda na rowerze, czy to będą zajęcia pozalekcyjne, czy zwykłe spotkania ze znajomymi na boisku, będzie to na pewno bardziej efektywne i skuteczne niż brak ruchu – mówi Piotr Ostrowski.

Jak wynika z raportu Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego – Państwowego Zakładu Higieny, jeszcze przed pandemią postępował silny spadek aktywności fizycznej uczniów. Zaledwie 20 proc. chłopców i 15 proc. dziewcząt w wieku 11–16 lat utrzymuje poziom aktywności zalecany przez WHO dla prawidłowego rozwoju i zachowania zdrowia. Organizacja rekomenduje, by dzieci i młodzież wykonywali ćwiczenia o umiarkowanej lub dużej intensywności aerobowej przez minimum 60 min dziennie.

Niedawno eksperci Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie wspólnie z resortem edukacji uruchomili program „WF z AWF – Aktywny powrót uczniów do szkoły”, który ma pomóc uczniom w powrocie do pełnej sprawności fizycznej po długotrwałym okresie nauki zdalnej. W lipcu ruszyły zapisy do Sport Klubów, czyli II etapu programu. To dodatkowe zajęcia pozaszkolne, z konkretnymi aktywnościami fizycznymi ukierunkowanymi na zdrowie. Jak jednak przekonuje Piotr Ostrowski, żaden program nie zastąpi inicjatywy rodziców.

– Rolą rodziców powinno być zachęcanie dzieci do aktywności fizycznej poza lekcjami WF-u, czy to będzie aktywność polegająca na wspinaniu się na drzewo, czy ćwiczenia karate, czy jakiekolwiek inne sporty. Ważny jest też przykład z góry – jeśli dzieci nie będą widziały, że ich rodzice mają odpowiednie nawyki, nie możemy oczekiwać, że same będą to robić – podkreśla trener personalny. – Ważne, żeby dziecko rozwijało się w sposób prawidłowy, a może to osiągnąć tylko poprzez aktywność fizyczną. Jeśli rodzice zaobserwują pogorszenie postawy, powinien być to sygnał ostrzegawczy i znak, że dziecku należy pomóc.

24.07.2021 Niedziela.BE // bron: Newseria // fot. Shutterstock, Inc.

(sl)

 

Na migrenę cierpi nawet 3 mln Polaków. W Polsce żadna z dostępnych nowoczesnych metod leczenia migreny przewlekłej nie jest refundowana

Migrena często bywa mylona ze zwykłym bólem głowy, tymczasem ta choroba neurologiczna w praktyce może wyłączyć chorego z normalnego życia, a w Polsce na jej różne odmiany cierpi nawet 3 mln osób. – Sytuacja chorych na migrenę w Polsce jest bardzo trudna, ponieważ od wielu lat – odkąd w ogóle są dostępne jakiekolwiek leki dedykowane temu rodzajowi bólu – nigdy nie były refundowane – mówi prof. Jarosław Sławek, prezes zarządu Polskiego Towarzystwa Neurologicznego. Z okazji przypadającego 22 lipca Światowego Dnia Mózgu lekarze apelują, aby Ministerstwo Zdrowia – biorąc pod uwagę koszty zwolnień lekarskich i absencji w pracy – włączyło do refundacji nowoczesne leki na przewlekłą migrenę. Pomogłoby to zaoszczędzić w budżecie nawet 8 mld zł rocznie.

– Ból migrenowy jest to jeden z silniejszych rodzajów bólu w medycynie – podkreśla w rozmowie z agencją informacyjną Newseria prof. dr hab. n. med. Jarosław Sławek, neurolog i prezes zarządu Polskiego Towarzystwa Neurologicznego.

Migrena jest przewlekłą chorobą, charakteryzującą się występowaniem napadowych, bardzo silnych bólów głowy. Niekiedy towarzyszą im nudności i wymioty albo nadwrażliwość na światło i dźwięki. U części chorych występuje też tzw. aura, czyli objawy neurologiczne takie jak zniekształcenia obrazu, ubytki pola widzenia albo zaburzenia czucia. Przyczyny tej choroby nie są do końca znane, najczęściej wskazuje się czynniki genetyczne, przewlekły stres czy – w przypadku kobiet – zaburzenia hormonalne.

Migrena jest chorobą neurologiczną, która dotyka zwłaszcza kobiety między 30. a 50. rokiem życia. Stanowią one ok. 2/3 wszystkich pacjentów z tym schorzeniem. W tej grupie częsta jest migrena przewlekła, która – zgodnie z definicją – charakteryzuje się ostrym bólem głowy występującym przez co najmniej 15 dni w miesiącu.

To jedna z najcięższych form migreny, która praktycznie wyłącza z normalnego życia zawodowego i rodzinnego. Problem dotyczy szczególnie kobiet, którym choroba ogranicza takie role jak macierzyństwo, jak wychowywanie dzieci – mówi prof. Jarosław Sławek.

– Migrena przewlekła to problem o nieprawdopodobnej skali, z czego nie zdajemy sobie sprawy. W Polsce mamy ponad 3 mln osób, które boli głowa – i to w taki sposób, że ten ból nie pozwala im normalnie funkcjonować. To jest niecałe 10 proc. naszego społeczeństwa  wylicza Wojciech Machajek, wiceprezes Fundacji Chorób Mózgu.  W Polsce ok. 15 tys. osób łączy też przewlekły ból migrenowy  z depresją – i to też jest kolejny, duży problem, ponieważ leki na depresję mają skutki uboczne, które nasilają migreny. W Europie są już dostępne metody leczenia przewlekłej migreny, ale niestety nie są one dostępne w Polsce.

W Polsce sytuacja chorych na migrenę jest bardzo trudna, ponieważ od wielu lat – odkąd dostępne są jakiekolwiek leki dedykowane tej grupie chorych i temu rodzajowi bólu – nigdy nie były refundowane.

– W 1993 roku po raz pierwszy pojawiły się tryptany – leki do doraźnego zwalczania bólu w migrenie, tylko dla tej grupy chorych, dla tego rodzaju bólu. W Polsce one nigdy nie były refundowane – mimo, że na świecie refundowano je szeroko, ponieważ pacjentowi lepiej było skrócić i zmniejszyć nasilenie tego bólu głowy, żeby mógł wrócić do pracy, niż płacić za jego zwolnienia – mówi prof. Jarosław Sławek. 

Refundacji w Polsce nigdy nie doczekała się też toksyna botolinowa, która od 2013 roku również ma wskazanie w leczeniu przewlekłej migreny. Ta terapia, uważana za jedną z najskuteczniejszych, dziś jest dostępna tylko w prywatnych gabinetach.

– Przed kilkoma laty była już próba jej refundacji, ale nieudana – mówi prof. Jarosław Sławek.

Szacuje się, że toksyna botulinowa jest skuteczna u ok. 70-80 proc. chorych z migreną, a u części z nich bóle głowy ustępują permanentnie. Kuracja polega na precyzyjnym wstrzykiwaniu niewielkich dawek botoksu do mięśni mimicznych i ponad 30 punktów na powierzchni czaszki (tzw. schemat  PREMPT ). Zabiegi, które muszą być powtarzane w kilkutygodniowych odstępach, są jednak prawie bezbolesne i nie wymagają znieczulenia, trwają kilkanaście minut, a pacjent prawie od razu może iść do domu.

W przypadku toksyny botulinowej trzeba nauczyć się specyficznego schematu ostrzykiwania, podawania leków w ponad trzydzieści punktów na powierzchni czaszki – mówi prof. Jarosław Sławek. – Od 2018 roku mamy kolejny przełom w leczeniu migreny. Pojawiły się przeciwciała monoklonalne przeciwko receptorowi białka CGRP, które jest kluczowe w patogenezie powstawania bólu migrenowego.

Leczenie migreny za pomocą przeciwciał monoklonalnych jest już dostępne w kilkunastu krajach Europy, w tym kilku sąsiadujących z Polską, które przyjęły różne kryteria refundacji.

– Niestety, w Polsce tej refundacji nie ma i co więcej, Ministerstwo Zdrowia jest do niej nastawione – może nie negatywnie – ale z dużą dozą wątpliwości, bo migrena to nie jest choroba neurologiczna taka jak np. stwardnienie rozsiane czy choroba Parkinsona – mówi prof. Jarosław Sławek.

Jak podkreśla, choć migrena nie jest śmiertelna – to jest jednak jedną z najczęstszych chorób neurologicznych, a przy tym bardzo trudną do zniesienia dla pacjentów. Dlatego lekarze, na czele z Polskim Towarzystwem Neurologicznym, apelują do MZ o refundację terapii dla pacjentów cierpiących na ostrą, przewlekłą migrenę. To nie tylko poprawiłoby jakość życia chorych, lecz także pozwoliłoby zmniejszyć koszty zdrowotne ponoszone przez system, związane m.in. ze zwolnieniami lekarskimi, prezenteizmem i absencją zawodową.

– To oczywiście będzie miało pozytywne skutki medyczne, humanitarne, bo przecież walka z bólem jest wpisana w priorytety dzisiejszej medycyny. Dlatego apelujemy, żeby Ministerstwo Zdrowia zachowało się racjonalnie i umożliwiło refundację tych leków, ponieważ koszty nieleczenia migreny, które ponosi ZUS i całe społeczeństwo, sięgają – według raportu Państwowego Zakładu Higieny za 2019 rok – nawet 8 mld zł rocznie – mówi prof. Jarosław Sławek.

– Z jednej strony mówi się, że nie ma pieniędzy na refundację, bo to są za drogie metody. Jednocześnie z drugiej strony musimy jednak mieć te pieniądze, kiedy chorzy idą na zwolnienia lekarskie – mówi Wojciech Machajek. - Polacy, obok Francuzów, wydają najwięcej pieniędzy w Europie na parafarmaceutyki przeciwbólowe, które można kupić wszędzie: w drogerii, w spożywczym, na stacji benzynowej. W Polsce wydajemy na nie miliardy złotych. Te parafarmaceutyki przynoszą jedynie krótką ulgę w bólu, natomiast skutki uboczne są bardzo duże m.in. dla serca, układu pokarmowego, dla stawów. Z drugiej strony – są już nowoczesne metody leczenia. Dlatego apelujemy, żeby Ministerstwo Zdrowia wprowadziło w Polsce toksynę botulinową czy przeciwciała monoklonalne, które są dostępne w innych krajach Europy – dodaje Wojciech Machajek, wiceprezes Fundacji Chorób Mózgu.

24.07.2021 Niedziela.BE // bron: Newseria // fot. Shutterstock, Inc.

(sl)

 

Subscribe to this RSS feed